Zamiast opowieści o podnoszeniu się po życiowych upadkach, Angelina Jolie serwuje widzom krzepiącą historię o niezłomnym Amerykaninie, co się nie kłaniał japońskim sadystom.
Opowiadając historię Louisa Zamperiniego, Angelina Jolie nie wierzy w jej dramaturgiczny potencjał. Biografia olimpijczyka z Berlina, który po latach stał się bohaterem wojennego dramatu, w "Niezłomnym" zmienia się w ciąg luźno połączonych scen, których nie spaja żadna dramaturgiczna nić. Jolie traktuje Zamperiniego jak bohatera gry komputerowej, którego przerzuca z jednej planszy na drugą, każąc mu mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami.
Zaczyna od dzieciństwa – chuligańskich wybryków, pojedynków z rówieśnikami, poczucia wykluczenia. W kilku scenach kreśli portret młodego chłopca z rodziny włoskich imigrantów, by jak najszybciej przejść do tego, co naprawdę ją interesuje – wojennej gehenny: wielodniowej walki Zamperiniego o przetrwanie, gdy jego samolot rozbije się gdzieś na oceanie, a także do obozowego koszmaru, który później stanie się jego udziałem. Jolie zdaje sobie sprawę, że historia niezłomnego biegacza ma w sobie tyle wątków, że wystarczyłoby ich na trzygodzinny biograficzny fresk. Zamiast takowy stworzyć, decyduje się jednak na fabularne skróty. Problem w tym, że dokonuje ich nie tam, gdzie trzeba, przyspieszając akcję w momentach, gdy należałoby ją zwolnić i pozwolić wybrzmieć emocjom.
Bohater "Niezłomnego" w kilka chwil zmienia się z wykolejonego nastolatka w profesjonalnego biegacza. To nic nie kosztuje, sukces przychodzi sam, bez potu, bez łez, bez walki z własną słabością. Jolie tak bardzo spieszy się, by opowiedzieć o wojennej drodze krzyżowej Zamperiniego, że zupełnie zaniedbuje dramaturgię kolejnych scen. Nawet olimpijski wyścig w Berlinie odziera z resztek napięcia, a w scenie, w której bohater wraz z tonącym samolotem idzie na dno, nie mogąc uwolnić zakleszczonej nogi, autorka pstryka palcami i oto chwilę później Zamperini wypływa na powierzchnię oceanu cały i zdrowy.
W debiutanckiej "Krainie miodu i krwi", filmowym koszmarku o dramacie bałkańskiej wojny, Jolie zdradzała skłonność do melodramatyzmu i kiczu. "Niezłomny" potwierdza jej reżyserskie predylekcje. Twórczyni znów grubą kreską rysuje psychologiczne portrety. Jej bohaterowie z kamienną twarzą wygłaszają aforyzmy godne Paulo Coelho, a jak rozmawiają, to tylko o Bogu, sensie życia i maminym gnocchi (miłośnicy braci Coen nie uwierzą, że to oni są współautorami scenariusza). Jolie nie wierzy w siłę opowiadanej historii, dlatego podlewa całość gęstym sosem patosu. Aktorzy, na czele z Jackiem O'Connellem, balansują na granicy oddzielającej szarżę od groteski – raz kryją się za kamiennymi minami, by w następnej scenie grać na wysokim "C". W patetyczne nuty uderza też Alexandre Desplat, autor bombastycznej muzyki, przy której orkiestrowe partie Johna Williamsa wydają się dziełem kompozytorskiego skromnisia.
W "Niezłomnym"Jolie nie udało się zapanować nad bogatą materią biografii Zamperiniego. Fascynującą opowieść o człowieku z krwi i kości zastąpiła hagiografia moralnego zwycięzcy kreślona bez półcieni i bez wątpliwości. Zamiast opowieści o podnoszeniu się po życiowych upadkach, amerykańska reżyserka serwuje widzom krzepiącą historię o niezłomnym Amerykaninie, co się nie kłaniał japońskim sadystom.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu